...i zobaczyłam po raz kolejny grządki Skorki. Takich, to się chyba nie dorobię. Pięć lat dziubię w ogródku, sadzę kolejne kwiatki, a grządki z fasolką, pietruszką czy koperkiem ani widu, ani słychu. Hmm...
Za to przetwory z własnych krzaków i drzew, to czemu nie. Dziś opitoliłam czerwoną porzeczkę, a Łu z Po wisienkę. Tzn. głównie Łu zbierał. Po udawała, bo wszystko inne było ciekawsze, łącznie z jakąś psią kupą, którą znalazłam na naszym trawniku. Nie wiem czyje to kupsko. Na kocie za duże. Poza tym na środku trawnika! Koty raczej chowają co zrobią. Tylko jaki pies tu do nas włazi? Bo to już nie pierwsze znalezisko. Ale nie ważne.
Zebrałam porzeczki czerwone. Wysżło trochę ponad pół kilo. Niewiele, ale część już opadła, bo czerwone są od dość dawna, poza tym krzaczek mały, schowany pod jedną z wiśni i aronią, nadżerany notorycznie przez mszyce hodowane przez mrówki. W każdym razie taki raczej bidulek bym powiedziała. Niemniej jednak uparłam się zrobić galaretkę z czerwonej porzeczki. Z pewną nieśmiałością, bo z niewiadomych mi powodów gdy galaretkę robiła matula, to zawsze wychodziła taka jakaś dziwna. Ani sok, ani galaretka. A tu podgotowałam, przetarłam przez sito, ledwie podgrzałam (miało się gotować 15-20 minut, ale chyba nawet tyle nie wyszło) i skórka w garnku twardnieje, więc niewiele myśląc przelałam do słoików. Wyszło niewiele, bo dwa nieco większe i jeden mały słoiczek. Zawsze coś. Zostały ze dwie łyżki galaretki, którą wyłożyłam na talerzyk. Stężała praktycznie od razu.
Eee, chciałam dodać zdjęcia, ale... jedno, że mi blog ich coś znowu nie widzi, drugie, że zrobiłam dzisiaj ileś zdjęć, widziałam, że się robią, ale nie ma! Nie ma na telefonie. To już zupełnie nie wiem o co chodzi. Ostatnio coś gugiel zaczął mi jakieś kopie zapasowe robić niepytany. Mam wrażenie, że kopię owszem robi, ale sobie. Zaś ja zostaję bez zdjęć.
No mówię, jakieś cuda. Były wcześniej dwa zdjęcia (z kilku, które zrobiłam). Dorobiłam dwa. Z tych mam jedno, za to pojawiło się jedno z tych, których nie było. Za to blog zobaczył zdjęcie z 30 czerwca. Odpadam. Kurde.
Dzień później.
Jakieś zdjęcia się pojawiły, ale nie wszystkie. W każdym razie tu są trzy galaretki porzeczkowe:
A tu wiśnie się macerują w cukrze:
A tu już niby konfitura robi. Choć czegoś nie rozumiem. W przepisie było, żeby wiśnie zasypać częścią cukru, do puszczenia soku. Ze szklanki wody i drugiej części cukru należało zrobić syrop, a potem całość delikatnie smażyć ok. 1,5 godziny, żeby odparować wodę. Stwierdziłam, że bez sensu dodawać szklankę wody, żeby ją potem odparowywać. Odlałam sok z wiśni i z niego zrobiłam syrop. Ale po dodaniu wiśni i gotowaniu ze trzy godziny (wczoraj godzina i dzisiaj dwie) konsystencja była tak płynna, że wyjęłam wiśnie, dość gwałtownie odparowałam ile się dało wody. Konfitury i tak są płynne. Wiśnie wybierałam z mniejszą ilością płynu i ostatni słoiczek, to tylko sam syrop wiśniowy. Nie wiem co zrobiłam nie tak. A na zdjęciu w tle widać na talerzyku galaretkę porzeczkową. Ścięła się pięknie. Słoiki studziłam odwrócone do góry nogami i teraz galaretka nie chce spaść na dół.
W każdym razie bilans: 3 słoiczki galaretki z porzeczki czerwonej, 6 konfitury wiśniowej i 1 słoiczek syropu z wiśni.