...czyli kolejne przetwory.
Tak w zasadzie stwierdzam, że właśnie o tym, czyli o niczym jest ten blog. Ale może za jakiś czas mi się odmieni. Dzisiaj jednak znowu będę pisała o przetworach.
Trochę o nalewce, ale nie do końca. Mianowicie odcedziłam owoce z nalewki tarninowej. Płyn, który smakuje jak kompot czereśniowy z alkoholem (ale nie jak kompot ze spirytem, jednak sporo przyjemniej) czeka, aż osad osiądzie, żeby go zlać do butelek. I tu mam dylemat, bo mam fajne butelki, ale korki, które powinny do nich pasować są za wąskie i wypadają. Nie wiem jak to uszczelnić. Mogę wlać do zwykłych półlitrówek po krupniku, albo do butelek zamykanych ceramicznym korkiem (z gumką), ale te ostatnie są brązowe i nie będzie widać pięknego koloru. Skorka, co robić?
No, ale po zlaniu cieczy zostały alkoholizowane owoce, które szkoda mi było wyrzucać. A że owocki zmacerowane, to nie bardzo pestki chcą wyłazić. Niemniej jednak przez jakieś trzy godzniy siedziałam i ugniatałam owoce w woreczku siateczkowym (idealny! z Lidla do warzyw). Ugniatałam pięścią, wyłuskiwałam pestki. Wyciągnęłam ich pewnie co najmniej tysiąc, ale owoce odpestkowałam. Nie wiem co prawda z jakim efektem, bo wydawało mi się, że idealnie, ale potem znalazłam chyba ze trzy pestki, więc przy jedzeniu trzeba będzie uważać. W każdym razie na koniec jeszcze pestki przepłukałam wodą, potem resztkę niewydrylowanych owoców przepłukałam i dodrylowałam. Owoce ugotowałam, dodałam cukru trzcinowego i pół soku z cytryny (bo trochę bure się zaczęło robić) i zawekowałam 9 małych słoiczków.
Łu na pytanie, czy warto, stwierdził, że nie, ale dzielnie nie puka się w czoło na mój widok. Trzy godziny dziubania! Tylko jeść nie ma komu. Muszę się przerzucić na robienie past warzywnych hummusów czy tego typu rzeczy, bo na słodkie nie mogę już patrzeć, a i jeść nie powinnam, to nie jem praktycznie. Tylko Łukasz dzielnie pochłania.
Przygotowania do świąt idą powoli do przodu. Na szafie już ponad tydzień dojrzewa ciasto piernikowe. Wczoraj lepiłyśmy z Matulą i Daną uszka i pierogi. W sumie z 240 uszek z grzybami i mięsem (dzieci innych nie jedzą).
Dzisiaj jednak Babcia Stasia zaczęłą się stawiać, że nie przyjedzie do nas. Musimy pomyśleć, jak to rozwiązać. Czy pojechać do niej na jakąś wczesną kolację, a potem u nas zrobić? Nie wiem. Może jeszcze jej się odwidzi.
Aha, a dzisiaj naszykowałam ok. 10 zrazów hortensji bukietowej. Chyba odm. Anabell, bo okrągłe. Rosną na niedalekim osiedlu deweloperskim w dużych ilościach. Mam nadzieję, że nikomu nie przeszkadza, że uszczknęłam kilka suchych badyli...
A tu zimowa laba, gdy ja pracuję.
I w tym tygodniu zima była przez jeden dzień. I noc.