Małgorzata Rozenek (nawet wiem kto) wcieliła się w jakąśtam super panią domu. Nie wiem, nie oglądałam, nie pamiętam nawet jaką, a tak na szybko w necie nie znalazłam. Niemniej pewnie na tej bazie na FB powstał profil Chujowa Pani Domu, która, choć nie obserwuję, od czasu do czasu mi się przewija z całkiem trafnymi obserwacjami życia.
Tyle, tytułem wstępu.
Dzisiaj od rana siedziałam w ogródku. W zasadzie wczoraj też. I w tygodniu jedno czy dwa popołudnia. A w zasadzie powinnam sięgnąć jeszcze dalej, bo chyba w ubiegły weekend obrabiałam różankę przy tarasie. Trwało to niemożliwie długo, ale coś ogarnęłam. Teraz zabrałam się za róże w przedogródku. Jest ich może ze trzydzieści krzaczków róży rabatowej, więc takich drobnych, ale przystrzyganie zajęło mi chyba ze trzy dni. Zatem już pięć czy sześć dni znęcam się nad różami (a w zasadzie one nade mną), choć stanowią one ułamek w moim ogrodzie. I tak sobie dziubię, tnę, wyciągam gałązkę po gałązce, palce mam pokłute. Nogi oczywiście też. Ba, w brzuch też mi się powbijały i gdzie się tylko dało. I tak wycinam te kolczaste gałązki co chwilę natykając się na jakiegoś kolca i sobie myślę, że jak to jest, że ci wszyscy ogrodnicy w tych filmikach tak szast, prast, ciachu, ciach i tną te róże, wyrywają, kopią i bach, zaraz jest zrobione, wszystko na swoim miejscu? Nic się nie ciągnie, nie rozwleka, nie zahacza, nie rozsypuje. Żaden mąż nie wchodzi w środek wychodzących właśnie tulipanów, nie wykopuje czegoś z ziemi depcząc po właśnie, z pełnym poświęceniem wystrzyżonym krzaku. Wszystko mają pod ręką, narzędzia naostrzone i nie pordzewiałe. Wszystko ograbione, przystrzyżone, albo chodzą sobie na bosaka i kopią gołą nogą miękką ziemię. No jak?
U mnie ciąg zdarzeń jest zawsze z jakimś felerem. Wyrywam trawkę, nawinie się przegapiona gałązka z cierniem, albo na pewno się urwie, wrzucam do wiaderka, taczki, na pewno poleci obok; albo zahaczy się o rękawiczkę i w ogóle poleci w innym kierunku. Przystrzygłam winogrono, to ocięłam wszystkie gałązki, które je przytrzymywały i zwisło; poprosiłam syna o spalenie wyciętych róż, i żeby po troszeczkę dokładał; najpierw wszystko zakopcił, potem, zanim się zorientowałam, zalał wszystko wodą, więc nawet sama tego dobrze nie zrobię; i tak dalej, i tak dalej. I tak sobie dzisiaj w ogródeczku działałam, było pięknie, a mi ciągle ta chujowa ogrodniczka chodziła po głowie.
Żeby nie było, że źle, to pododa była śliczna, a nad domem kołowało stado blisko 50 żurawi. Może to na szczęście? Czy żurawie, to szczęśliwe ptaki? Chyba mają wysokie notowania gdzieś w Japonii. Motyli jeszcze w tym roku nie widziałam, ale tydzień temu pierwszą ważkę w ogrodzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz