Zlałam dzisiaj malinówkę (tę z owoców) i wiśniówkę (z soku) do butelek i zabrałam się za robienie krupniku zgodnie z przepisem, który podlinkowałam we wpisie Ku pamięci...
Oczywiście nic nie robi się tak samo, więc również 'ku pamięci' zapiszę sobie co robiłam i dlaczego tak.I po kolei...
- kupiłam pół litra spirytusu i pół litra wódki krupnik (krupnik na krupniku) jako bazę alkoholową. Dopiero dzisiaj zorientowałam się, że w przepisie jest litr spirytu i woda. Wyliczyłam, że wyjdzie tam półtora litra 63 proc. alkoholu, a ja z mojego zestawu alkoholi jestem w stanie uzyskać litr 67 proc. to stwierdziłam, że po prostu zrobię trochę mniej.
- miód wielokwiatowy zakupiony u pobliskiego pszczelarza, co do którego mam zaufanie, że miód jest bardzo dobrej jakości. W słoiku 0,9, więc w sumie też trochę mniej, niż zakłada oryginalny przepis.
- z wymienionych głównych przypraw nie miałam chyba tylko kardamonu w kawałkach (w proszku nie chciałam dawać, zgodnie z opisem), zatem do słoja powędrowało:
- około 20 goździków,
- 6 kawałków anyżu,
- 3 spore laski cynamonu,
- 1 wanilia (dałabym drugą, ale nie miałam),
- imbir, chyba spory kawałek,
- ziarenka pieprzu
- ziarenka ziela angielskiego (ale mało, bo nie przepadam za zielem)
- gałka muszkatołowa (skroiłam nożem, ale rozpadała się na bardzo drobne kawałki, może za drobne?),
- sok z dwóch cytryn... i tylko z dwóch, bo...
dodatkowo dodałam:
- kaffir, czyli suszone liście limonki,
- 6 czy 8 owoców kalamondyny, czyli kwaśnej pomarańczy.
I ten ostatni składnik ma być tym, co będzie wyróżniał mój krupnik od wszystkich pozostałych na świecie. Owocki dałam całe i zastanawiam się, co z tego wyniknie: czy nie zgniją, albo w inny sposób nie zepsują cąłości? Myślę, że nie, ale zobaczymy. Kalamondyny mają kilka ciekawych właściwości. Po pierwsze są małe i może uda mi się je upchnąć do ostatecznych butelek jako ciekawostkę w środku, po drugie mają ciekawy zapach, który - mam wrażenie - już się przebija w aromacie, po trzecie mają bardzo cienką skórkę, więc stwierdziłam, że nie trzeba się martwić ilością albedo i można wrzucić całe, po czwarte są kwaśne, więc mogą zastąpić część cytryn, których z kolei skórki nie dawałam, bo skoro składniki mają być najwyższej jakości, to po co dawać pryskane?
I już. Słój właśnie wylądował w szafce. Jak napisali ma stać w ciepłym, ale ciemnym miejscu. I co najmniej pół roku. Zatem zakładam, że jest to alkohol, który znika z pola widzenia na długo (choć chyba jednak trzeba będzie go co jakiś czas mieszać?) i niech sobie dojrzewa.
I znowu mam takie przyjemne uczucie, że z byle czego (nie pijamy mocnych alkoholi, więc mają dla nas żadną wartość) zrobiłam coś, co może sobie leżeć w moim skarbcu z przetworami i nie traci na wartości, tylko zyskuje.
Mogłabym jeszcze dodać lawendę, bo właśnie kwitnie i hibiskus, ale może kwiatowe nuty będę może testowała w przyszłym roku. Teraz chciałam zobaczyć, co wyjdzie z kalamondyną.
Alko z suszem, reszta jeszcze czeka.
Jest i sok z cytryny:
Miało się trochę pomacerować bez miodu, ale za długo nie wytrzymałam. Tu z bateryjką malinówek i wiśniówek:
I miód się leje...
Ponieważ robię wersję 'długoterminową', więc miód ma się rozpuszczać z czasem. Na razie wszystko wygląda tak:
Warstwy: alko, owoce i przyprawy korzenne, miód.
Tu z wczoraj zdjęcie, jakich dawno nie robiłyśmy, czyli siostry trzy:
Tak na dodatek testy aparatu nowego telefonu.