wtorek, 1 stycznia 2019

Rozważania...

...nad świętami.
Może zacznę od tego, że ten post, jeśli uda mi się go skończyć, pewnie będzie długi i nudny. Wiąże się z jakimiś moimi przemyśleniami, które wynikają pośrednio z pięciu przełomów roków spędzonych tutaj u siebie, pośrednio z wczorajszego spotkania Sylwestrowego. Od czego tu zacząć...
Może najpierw od końca, czyli od Sylwestra.

* * *
Od kilku lat podtrzymujemy tradycję, że nigdzie się nie ruszamy, bo jest nam dobrze w domu, ale jeśli ktoś miałby ochotę sie przyłączyć, to zapraszamy. Zawsze się ktoś znajdzie. Mam wrażenie, że gdybym choć trochę intensywniej zapraszała, to znalazło by sie sporo chętnych, dlatego nie zapraszam za intensywnie, bo z jednej strony raczej zebrałyby się osoby nieznające się, z którymi mamy rózne tematy (w znaczeniu, że z jednymi mamy inne tematy niż z drugimi). Z każdym rozmawia się przesympatycznie, ale aby rozmowa była osobista, to nie mogłaby być oficjalna, a przy nieznających się osobach, to zrobiłoby się oficjalnie. A oficjalności nie chcemy zupełnie. Raczej takiej swojsko-kanapowej atmosfery, gdzie każdy w bamboszkach delektuje się grzańcem, piwem czy - jak wczoraj - martini i prosecco.
Banda dzieci zajmuje się sobą, my sobie gadamy o mijającym roku, jakieś wspomnienia z lat ubiegłych. Patrząc z zewnątrz pewnie nudy potworne i zero atmosfery przełomu lat. Z naszego: iskamy się w stadzie, więc chyba każdemu jest dobrze. Rozmowa zeszła na coroczne przygotowania świąteczne. Z mojej strony zachwyty nad tym rokiem (poniżej dlaczego), ze strony znajomych dużo na temat rozbieżności rzeczywistości z corocznymi oczekiwaniami, nerwów, zmęczenia, frustracji. O tym też ostatnio piszą gazety, o młodych przyjeżdzających do rodziców i oczekujących wszystkiego na stole bez niczego w zamian. Rodzice chcieliby pomocy, mają 'zespół Fenstera'*; młodsi w zasadzie nie wiedzą czego chcą, może odpocząć, i żeby atmosfera była jakaś znośna. Dłuższa dyskusja na ten temat się wywiązała. Trochę mam dylemat, czy to dobrze, czy w jakiś sposób przedstawiając swoje zadowolenie z tego roku i kilkuletni proces dochodzenia do tego nie popełniłam jakiegoś błędu w przedstawianiu przyczyn osiągniętego efektu. Fakt, że całość jest wynikiem pracy wszystkich. To że w naszej rodzinie się poukładało, to może w innej, z innych jednostek, nie ma na to szansy? Co roku w końcu różowo, bez frustracji nie było, zaś tegoroczny sukces może jest tylko jednorazowy?

* * *
Okres świąteczny to zazwyczaj próba wykreowania jakiegoś obrazu, który mamy z filmów/reklam i wspomnień z dzieciństwa. Ja też się jemu co roku poddaję. Co roku analizuję jak wyglądały lata ubiegłe, co mi w nich przeszkadzało. Zazwyczaj była to frustracja, że 'tyle pracy włożyłam, żeby wszystkim zrobić dobrze, a nikt nie chciał pomóc', czy pomógł za mało, nie w tym momencie, nie z takim efektem, jaki bym oczekiwała.
Piąte święta 'u siebie' za nami. Co roku jest kilkanaście osób. Moi rodzice, moja siostra z rodziną, Łu rodzice, dziadkowie, siostra. Sporo osób i do pomocy, ale i do ustalenia 'kto, co'. Po pięciu latach jednak już w miarę każdy ma swoje przypisane role i listy zadań. Niemniej... jakoś zawsze zakładam, że coś może nie wypalić. Co roku spalało mnie to ogromnie, bo jak to będzie, gdy:
- choinki nie będzie - co roku zadanie to z przydziału trafia do Łukasza, co roku ja mam jakieś swoje oczekiwania, że będzie to piękna np. jodła w donicy (od ogrodnika) aby móc ją wsadzić do ziemi. Pełna instrukcja, który to może być ogrodnik, jaka choinka, jakiej wysokości, że trzeba na początku grudnia, bo potem to już nie będzie w czym wybierać. Kilka razy w samą wigilię Łukasz pędził na plac i kupował ostatniego drapaka, co to niby można będzie przesadzić do ziemi, potem zaś się okazywało, że np. odrąbany pniaczek jest przybity do deseczki, aby równo stał w doniczce i całość przysypana ziemią, że niby rośnie.
- ciasta nie będzie - w zeszłym roku, jako że przestałam piec ciacha (staram się nie jeść słodkiego), to stwierdziłam, że nie piekę. Zamówiłam.
- barszcz nie wyjdzie - z dzieciństwa pamiętałam, ze zawsze jakoś trudno było go doprawić i ciągle główna kucharka (czyli albo Babcia Kazia, albo Mama) mówiły, że nie taki; od jakiegoś czasu sama barszcz robię wg przepisu znalezionego w necie (z pieczonych buraków); co roku wychodził wg mnie niezły (w tym trochę gorzej, ale bez spinki).
- prezenty nie będą się podobały,
- nie wyrobię się ze sprzątaniem,
- nie wyrobię się z gotowaniem,
- zapomnę czegoś ważnego (choć święta obchodzimy 'świecko', jako wydarzenie rodzinne, to takie atrybuty jak choinka, czy opłatek - chleb - jest), zazwyczaj jest to opłatek, ale zawsze moża się czymś innym podzielić,
- ...

I tak co roku przed świętami jest pełna analiza tego, co 'trzeba' i co nie wypaliło w ubiegłych latach i jak to ominąć. Od kilku już lat praktykuję:
- przygotowanie do świąt zaczynam faktycznie w listopadzie, bo wtedy pojawiają się różne rzeczy w sklepach, których już zazwyczaj w połowie grudnia nie ma; to jest czas na takie zastanawianie się czy czegoś nie brakuje na stół i co trzeba dokupić (garnek chociażby na 6 litrów barszczu), jakie ozdóbki na stół, co w chałupie zrobić, wstępne plany 'co trzeba' a co 'by się przydało'.
- na początku grudnia czas na piernik, pierniczki i owsianki (ciasteczka owsiane wg przepisu Babci Marysi), z tego wynika np. wizyta w Pasiece Smoleckiej i zakupy miodu, w tym roku dokupienie jakichś ciekawych foremek. W efekcie w chałupie pachnie, a na szafie są już pierwsze zapasy na święta. Dzięki takim zachomikowanym, długoterminowym produktom dwie, trzy potrawy mam już z głowy (w tym roku nie robiłam piernika, planowałam makowiec upiec przed świętami ale odpuściłam; nikt się nie zmartwił, bo były inne słodkości).
- wolne biorę co najmniej dwa dni przed świętami (tylko dwa, jeśli jest jakaś sobota i niedziela). To jest czas, kiedy właśnie dzień jest najkrótszy i najbardziej odczuwa się działanie aury na samopoczucie; to jest czas, który mam potrzebę spędzić z dziećmi bądź - mimo wszystko - na zwolnionych obrotach; na spokojne zorganizowanie wszystkiego. Między świętami a Nowym Rokiem mogę nie brać wolnego, nie czuję takiej potrzeby. Czas przed świętami jest najważniejszy. Chyba ważniejszy niż 25 i 26 grudnia. Bo to czas na bycie razem, powrót myślami do tego co minęło, do myślenia o tradycji - dlaczego wszystko w koło wygląda jak wygląda, czas na rozmowy, przeglądnięcie szaf, czasem obejrzenie filmu. Wszyscy w koło biegają. Ja nie chcę biegać. Nie chcę pędzić do sklepu i na szybko wrzucać do koszyka (co nie znaczy, że udaje mi się nie nawrzucać niepotrzebnych rzeczy), nie chcę zrywać się skoro świt i po nocach myć podłóg. Przerabiałam to ileś razy.
Głównie planowanie skupiło się w tym roku na: określeniu co 'powinno być zrobione'
- pomyte okna, bo przez rok nie były,
- zrobione zakupy,
- kupione prezenty,
- sprzątnięta chałupa,
- ugotowany barszcz,
- zrobione uszka,
- zrobione pierogi,
- zrobiona sałatka ziemniaczana,
- upieczony makowiec,
- kompot z suszu
- przygotowanie stołu (z tego co mam, w wersji mini, dokupiony obrus i jakieś ozdóbki w wersji rozszerzonej),
- choinka (ozdóbek nie planowałam nowych, kilka dosłała Aga, lampki jakieś stare były),
- przygotowane śniadanie (z resztek z wigilii + wędliny i pieczywo) i obiad 25 grudnia (do zastanowienia, czy zapraszać rodzinę na nocowanie i pierwsze święto i co zrobić, aby się nie narobić).
Mam wrażenie, że co roku powyższa lista była dużo dłuższa. Jeszcze zwrócić chciałabym uwagę, że jest to lista tego, co POWINNO być zrobione, czyli nie 'must do', tylko 'should do'. Z tego 'must' wyszło mi, że jest pi razy oko:
- kolacja - czyli barszcz z uszkami, pierogi i sałatka (pierniczki i owsianki już są),
- przygotowanie stołu - no cóż, przynieść i zamontować dostawki, 14 krzeseł, serwetki i ozdóbki - są, można wyprasować, jak nie, to damy papierowe; obrus mam za krótki, ale dawał radę, prasuje się szybko,
Naprawdę założyłam, że cała reszta, to rzecz zbędna! Jeśli ktoś coś zrobi (fakt, że już mogłam zakładać, że goście dołożą coś od siebie, ale jakby  nie chcieli czy nie mogli, to... trudno!) będzie bardziej 'na bogato', ale w tej wersji kolacja i tak będzie smaczna i tradycyjna. Do spokojnego obrobienia dla jednej osoby. Bez spinana się. O prezentach rozmawialiśmy wcześniej, że w zasadzie to każdy może się powyżywać na dzieciach, dorośli zaś dostają po jednym prezencie (wyszło nie do końca tak, to temat do dopracowania, ale chyba bez rozczarowań).

I teraz wyszło, że z założonym takim planem minimum wyszedł chyba plan maksimum, bo zarówno udało się umyć okna (akurat w weekend 2 tygodnie przed była pogoda w sam raz), w sprzątanie chałupy ogromnie zaangażowali się i Łukasz i dzieciaki - nie wiem skąd taka odmiana, może faktycznie pozytywna atmosfera tak na wszystkich podziałała? że i bez krzyków i pretensji. Z gotowaniem oczywiście wiedziałam, że ogromnie mogę liczyć na Matulę i uszka i pierogi mam z głowy, ale Tato Łu zadeklarował się, że zrobi bigos i sałatkę; Mama Łu z Karoliną zrobiły trzy czy cztery rodzaje ryby, Danusia zadeklarowała, że upiecze ciasta, i żeby przypadkiem Matula nie piekła; wszystko ustalone, ale Dawid się rozchorował i wylądowali w szpitalu. Dana jednak postawiła na swoim i trzy(!) ciasta upiekł Mariusz. Tato przywiózł dodatkowe lampki na choinkę. Zatem ogólnie mam wrażenie, że każdy zrobił, co lubi najbardziej, ale nie musiał się jakoś urabiać po pachy.
W wigilię Łukasz przywiózł Danę z Dawidem prosto ze szpitala. Jeszcze trochę poślizgu było, bo musieli się ogarnąć, ale niedużo. I wszystko dość sprawnie udało się zaserwować.
Jeszcze teraz nie mogę się nadziwić, że cała moja robota przed wigilią to barszcz, który zresztą na skończenie czekał na dojazd mamy, bo jednak czegoś ważnego zapomniałam i okazało się, że grzybów nie mam. Mama dodatkowo robiła wywar grzybowy i dowoziła mi. Aha, i kompot z suszu (wrzucić do gara, pomoczyć, wsypać 3 łyżki cukru i zagotować).
Dzieci się bawiły, dorośli gadali, Pola zagrała na keyboardzie kolędę, której się sama nauczyła. Miłosz też miał coś zagrać na gitarze, ale nie chciał. Spokojnie dodryfowaliśmy do wieczora.
Rano kawy, śniadanie, odgrzewany barszcz z uszkami, upieczone mięso zapeklowane 3 dni wcześniej, na chwilę wyjęte, owinięte w ciasto francuskie i dopieczone; kluski śląskie również etapami przygotowane w weekend i kapusta kiszona zasmażana i ogórki. Naprawdę tyle osób, ale robić i było komu a za dużo do roboty też nie było. I czas na spacer z Tatem się znalazł, czego mi zawsze brakowało. Łukasz biegał zgodnie z planami. Z dziećmi (to już po spotkaniach ze wszsytkimi) obejrzeliśmy części Indiany Jonesa. Do kina nie pojechaliśmy, choć takie plany były, ale po co w sumie?

Wiem, na jedno czasu nie miałam. Na wszystkich innych poza rodziną. Nie odpisałam na żadnego SMSa (nie cierpię tych łańcuszków przesyłanych wszystkim w skrzynce) i zaczepki na FB. I w sumie dobrze mi z tym. Bardzo. :)
Wiem, wredna jestem.

Zatem z życzeń świątecznych i noworocznych to chyba mogę mieć takie, aby każdy miał podobne do moich w przyszłym roku.



* zespół Fenstera - poczucie, że jeśli przed świętami okien się nie umyje, to Grinch wygra w tym roku i świąt na pewno nie będzie; w rzeczywistości okna się myje, ale atmosfera jest (między innymi przez to mycie okien) pożal się borze (szumiący).

2 komentarze:

  1. A po co się martwisz, czy dobrze wytłumaczyłaś przyczyny? :) Znaczy rozumiem, że podsumowałaś to dla siebie. Myślę, że ułożyło się tak ładnie z różnych powodów. Przede wszystkim chyba przestałaś się spinać i założyłaś, że będzie co będzie - dzięki temu uniknęłaś stresu i całej tej przedwigilijnej histerii. Żyjecie w domku od pięciu lat, wiesz, czego się spodziewać i gdzie co jest pochowane. Rodzina też całkiem do rzeczy, nie? A dzieci coraz starsze...

    Cieszę się, że Wam święta się udały. Zazdroszczę tej rodzinnej atmosfery. Na szczęście u mnie była efka i wniosła tę świąteczną atmosferę - wspólne gotowanie, plotki, śmiechy, dzieci ubierające choinkę... Ale chciałabym być razem z Wami.

    Szczęśliwego Roku, Siorko! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, uniknęłam stresu i przedświątecznej histerii. Z jednej strony to kilka lat wypracowywania schematu, z drugiej wkład wszystkich. Jak dalekie to jest od aktualnych postaw, że trzeba zrobić coś ekscytującego, szalonego, bo inaczej święta będą nudne i nieudane. Nie wiem, może to oznaka starzenia się.

      Usuń

Etykiety

życie rodzinne (124) ogród (121) budowa (102) przetwory (31) marudzenie (28) plany (28) jojczenie (27) dywagacje (21) sso (20) filozofowanie (17) rośliny (17) dach (16) obserwacje (15) przyroda (15) zwierzęta (15) działka (14) mieszkanie (14) przyłącza (14) wnętrza (14) aranżacje (13) finanse (13) ogólne (13) życie na wsi (13) problemy (11) stan 0 (11) woda (11) covid19 (10) droga (10) nalewki (10) przepisy (9) sąsiedzi (9) kalkulacje (8) marzenia (8) okna (8) ptaki (8) wspomnienia (8) z netu (8) święta (8) ciocia dobra rada (7) prąd (7) bździuny (6) ogrzewanie (6) sądziad (6) absurdy (5) instalacje (5) kot (5) książki (5) radości (5) wiosna (5) zasłony (5) zdjęcia (5) zima (5) co ja robię tu? (4) elewacja (4) historycznie (4) kanalizacja (4) nie wiem co powiedzieć (4) politycznie tfu (4) sprawy wsi (4) wygrzebane z lamusa (4) łazienki (4) drzwi (3) fontanna (3) gaz (3) genealogia (3) inspiracje (3) kuchnia (3) odkrycia (3) pory roku (3) schody (3) wino (3) wyczytane (3) cuda natury (2) dokumenty (2) dom (2) energooszczędność (2) kompost (2) ku pamięci (2) ogrodzenie (2) pet challenge (2) piękne słowa (2) podłoga (2) przeprowadzka (2) ssz (2) wymiękam (2) zioła (2) a (1) bruki (1) dialogi (1) domek na drzewie (1) działania (1) kosopleciny (1) krupnik (1) muzyka (1) okolica (1) pogoda (1) poidełko (1) pytania bez odpowiedzi (1) reklama (1) strachy na lachy (1) szkoła (1) słowiańszczyzna (1) taras (1) tydzień Ziemi (1) wynajem (1) wypieki (1) z dialogów (1) zbiory (1) śmieci (1)